Akordy pięły się szybko w górę, ale opadały zaraz w bezdeń. Zawrzała teraz uporna walka. Zatapiał się w głębie, z których wyjścia nie było, gdzieś na dno istnienia. Za chwilę jednak wypływał z nich i pędził w niebo. Spadał i wznosił się i spadał znowu, aż nagle rozwinął skrzydła i wzleciał na błękity. Darł się ku niebu w aureoli wesela, radości, triumfu, wyżej, wyżej niźli sięgają głosy ziemi i myśli ziemi, aż zapanował w przestrzeniach bezkreśnych eteru. Rozwarły się podwoje przedwieczności, a on usiłował wyrazić owo bezgraniczne szczęście.
Urwał nagle i spuścił smyczek. Dotarł do krańców możliwości, więcej powiedzieć nie był w stanie. Muzyka jego wzniosła się tak wysoko, że olśniony blaskami piękna uczuł zawrót głowy.
Spojrzał na Maję Lizę. Stała ze złożonemi rękami, a z oczu jej padały wielkie, ciężkie łzy. Twarz jej promieniała nieziemsko, a dusza, opuściwszy ten padół, zażywała upojnych rozkoszy nieba.
Oddychała ciężko. Ach, tak, nie była mu ona towarzyszką w tej podróży, ale przodowniczką.
Miłość jej wyniosła go z piekieł na wyże.
Teraz pewną była, że zdoła przezwyciężyć wszelką ciemń życia, a miłością zwalczyć strach i rozpacz.
Przyciągnął do siebie i ucałował jej dłonie.
— Byłeś w ojczyźnie swojej, nieprawdaż? — szepnęła.
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/296
Ta strona została przepisana.