Prządka ta miała dziwnie łagodny, słodki wyraz twarzy i wielkie, zadumane, błękitne oczy. Nie zaprzestała pracować przez lenistwo, o nie, to było widać najdokładniej, uległa jeno potrzebie posiedzenia przez chwilę bez ruchu i podumania sobie.
Z każdą upływającą minutą pastorowa zaciskała mocniej usta, tak że twarz jej przybrała wreszcie wyraz srogi, wzbudzający porządny strach w patrzących.
Zatrzymała swój kołowrotek i wstała. Tamta jednak siedząca bez ruchu nie widziała wcale, że proboszczowa zbliża się ku drzwiom, wymijając kołowrotki. Nie ruszyła się, aż pastorowa stanęła przed nią i położyła jej dłoń na karku.
Wydała lekki okrzyk i uczyniła gest uwolnienia się od dotknięcia. Ale pastorowa trzymała silnie w dłoni kark ofiary, podniosła jej twarz w górę, drugą ręką zerwała z wrzeciona garść skudłaczonych, pełnych zadzior konopi i, przyciskając je do twarzy prządki, tarła niemi po jej oczach, czole i policzkach przez dobrą chwilę.
— Pracujemy wszystkie dla ciebie jeno, — rzekła twardym głosem — a ty sama śpisz sobie w najlepsze?
Przybyła omal nie krzyknęła z przerażenia. Nie... nie, to chyba niemożliwe! Więc to jest pastorówna? A jednak inaczej być nie mogło, dla kogóżby innego bowiem mieli pracować wszyscy?
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/35
Ta strona została przepisana.