spódniczkę własnej roboty tak ciasno, że omal nie upadła.
Nie była sama, matka i mały braciszek znajdowali się też w lesie. Oboje mieli taką samą jak ona odzież, serdaki z białego barana i spódnice z czarnego, sztywnego fryzu. Nie mogli też nawet inaczej się ubrać, bowiem dziewczyna dziedziczyła odzież po matce, a malec dziedziczył po niej. Cała różnica pomiędzy tą trójką była w tem, że tamci dwoje, równie ciepło odziani, nie wyszli jak ona z lasu, ale stali pod osłoną drzew.
Matka i mały braciszek mieli twarze równie szczupłe i blade jak dziewczyna i takież same jasne, mądre oczy, oboje też myśleli to co ona, mianowicie, że burza jest dziś dla nich istnem nieszczęściem. Byli podobnie zmartwieni i zbierało im się, zaprawdę, obojgu na płacz.
Czekający w lesie, mieli atoli miny nierównie mniej desperackie od dziewczyny.
Stała na samym szczycie góry, wiecie gdzie, oto akuratnie nad Bäckkofem, w broeńskiej parafji, i miała przed oczyma całą drogę, wijącą się szerokiemi zakrętami, aż do broeńskiego kościoła.
Cóż widziała? Oto chłopi, jadący sankami do kościoła, zawracali wpół drogi i dążyli z powrotem do domów. Nie potrzebowała widzieć więcej, by dojść do przekonania, że jest zgoła niemożliwem, by matka i braciszek mogli przebyć dwie mile drogi, aż do Ny-
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/9
Ta strona została przepisana.