Pastor zamilkł na chwilę w obawie, czy go król słucha, ale król poruszył małym palcem, aby dać poznać, że jeszcze nie śpi.
— Właśnie kiedy chłopi tak rozmawiali, zauważył proboszcz, że na jednem miejscu śród skał coś się błyszczy, tam gdzie przypadkowo nogą odsunął mech. To szczególny kamień, pomyślał i jeszcze trochę mchu odkopał. Podniósł kawalątko tego kamienia, który był przyczepiony do mchu i równie tak błyszczał, jak inne. To chyba niemożebne, żeby to tutaj był ołów? — rzekł. Towarzysze jego zerwali się i kolbami odsuwali mech. Kiedy sporo mchu już odgarnęli, był wspaniały widok tej żyły metalu, która wiła się śród skały. Cóż sądzicie, że to jest? Chłopi odbijali po odrobinie owego metalu i gryźli go. Conajmniej musi to być ołów, albo cyna, rzekli. I pełno tego jest na tej górze — rzekł proboszcz.
Kiedy pastor tak daleko doszedł w swem opowiadaniu, zauważył, że król podniósł nieco głowę i otworzył jedno oko.
— Czy on wie, czy który z tych ludzi znał się na metalach i kamieniach? — zapytał.
— Nie, nie rozumieli się na tem — odpowiedział pastor. Wtedy głowa króla znów się pochyliła, a oczy mu się przymknęły.
— Zarówno proboszcz, jak i ci, którzy z nim byli, cieszyli się bardzo — ciągnął pastor, nie
Strona:Selma Lagerlöf - Opowiadania.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.