pewnego proboszcza, którą kochał. Dotychczas myślał, że długo będzie musiał czekać na nią; był biedny i nieznany i wiedział, że dużo jeszcze czasu upłynie, nim dostanie takie stanowisko, któreby mu umożliwiło ożenienie się.
Przez dwa dni jechał proboszcz do Falun a dzień cały musiał w mieście zabawić, czekając na starostę, gdyż go nie zastał w domu, a komu innemu nie chciał się zwierzyć. W końcu doczekał się go i pokazał mu ów metal. Starosta górniczy wziął owe kawałki do ręki, spojrzał na nie, a następnie na proboszcza.
Proboszcz opowiedział, że znalazł to w ojczystej wsi w skale i sądzi, że to może ołów.
— Nie, to nie jest ołów — rzekł starosta.
— Więc może to cyna? — zapytał proboszcz.
— Nie, to także nie cyna — rzekł starosta.
Proboszczowi zdało się, że jego nadzieja się rozwiewa, i tak źle nie czuł się nigdy dotąd.
— Czy dużo takich kamieni macie tam w waszej parafii? — zapytał starosta.
— Mamy całą górę — odpowiedział proboszcz.
Wtedy starosta zbliżył się doń, poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Tedy uważajcie, żebyście zrobili z tego dobry użytek, aby i wam samym i krajowi wyszło na korzyść, gdyż to jest srebro!
— Tak — wykrztusił proboszcz zmieszany. Tak, to srebro.
Strona:Selma Lagerlöf - Opowiadania.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.