musiał patrzyć, jak drugi raduje się skarbem, który mógł być jego własnością.
Król poprawił się trochę na siedzeniu i otworzył oczy. — Na Boga — rzekł — gdybym był tym proboszczem, sądzę, miałbym dość już tej kopalni.
— Król jest bogatym człowiekiem — odparł pastor. W każdym razie ma dość i aż zanadto. Inaczej ma się rzecz z biednym proboszczem, który nic nie posiada na własność. Taki zastanawia się, gdy widzi, że jego projekty nie mają błogosławieństwa bożego: nie chcę już myśleć więcej o tem, żebym sam zaszczyty i korzyści ciągnął z tych skarbów. Ale przecież nie mogę zostawić srebra w ziemi. Muszę obrócić je na korzyść biednych i cierpiących nędzę. Chcę tak uczynić, aby dopomódz całej parafii.
Dlatego poszedł proboszcz pewnego dnia do Olofa Svärda, aby z nim i z jego bratem pomówić o tem, co mają uczynić z kopalnią srebra. Kiedy dochodził do domu Olofa, spotkał wóz, dookoła którego spacerowali ludzie uzbrojeni w karabiny, tak jakby mieli straż. Na wozie siedział człowiek z rękoma związanemi na plecach i z nogami skutemi.
Kiedy proboszcz przechodził koło wozu, zatrzymano wóz, tak, że mógł przypatrzyć się więźniowi. Miał on obandażowaną głowę, tak, że nie łatwo było poznać, kto to jest, ale proboszczowi zdawało się, że to jest Olof Svärd.
Strona:Selma Lagerlöf - Opowiadania.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.