usposobieniu. Ale przybysz z Europy zdawał się być rozmiłowanym w niesłychanej brzydocie Mesullama i jego ruchach. Spoglądał na niego z tą samą radością, z jaką dziecko ogląda w menażeryi dzikie zwierzę, i nie okazywał najmniejszej ochoty przerywać opowiadanie.
— Powiedz mu, że byłbym go nie nudził opowiadaniem tego snu, gdyby mi się raz jeszcze w pewien sposób nie był przyśnił — opowiadał dalej. — Powiedz mu, że przed paroma tygodniami zwiedzałem meczet Zofii w Konstantynopolu. Zwiedziwszy cały ten wspaniały gmach wstąpiłem na rodzaj podniesienia, skąd miałem wspaniały widok na przepiękną salę kolumnową. Powiedz mu, że wpuszczono mnie do świątyni podczas nabożeństwa, kiedy tam było pełno ludzi. Na każdym z niezliczonych dywaników do modlitwy stał człowiek i sprawował modły. Wszyscy, którzy brali udział w modlitwie, wykonywali równocześnie pewne ruchy. Wszyscy jednocześnie padali na kolana i jednocześnie powstawali. Wszyscy szeptem odmawiali modlitwy, ale z tego nieznacznego ruchu tylu warg powstał przedziwny szmer, unoszący się ku sklepieniu i tam zamierał. A potem szmer ten wracał z dalekich kurytarzy i galeryi, jako melodyjny szept. To było tak dziwne, że przychodziło człowiekowi na myśl, czy to nie duch boży krąży po tej starej świętości.
Strona:Selma Lagerlöf - Opowiadania.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.