Skinął na Jana Oestera, by zajął swe poprzednie miejsce. Potem sam poszedł parę kroków naprzód i odwrócił się tak, aby go wszyscy mogli widzieć. Następnie rzucił smyczek daleko precz od siebie, wyciągnął nóż z kieszeni i przeciął wszystkie cztery struny swoich skrzypiec, tak, że pękły z brzękiem.
— Niech o mnie nie mówią, że siebie cenię więcej, aniżeli Jana Oestera! — zawołał.
Z Janem Oesterem miała się znów rzecz tak: od trzech lat chodził i myślał nad pieśnią, o której miał przeczucie, że ona w nim żyje, ale której wygrać nie mógł, bo w domu był zawsze pełen troski i nigdy nic takiego się nie zdarzyło, coby go wyrwało z codziennego utrapienia. Kiedy teraz usłyszał brzęk pękających strun, podniósł głowę w górę i głęboko począł wdechać powietrze. Rysy twarzy przybrały wyraz taki, jakby słuchał tonów, które zdala, ogromnie zdala do niego płynęły. Pieśń, nad którą przemyśliwał przez trzy lata, ujawniła mu się teraz. Podczas gdy ją wydobywał w tonach swych skrzypiec, szedł dumnymi krokami ku kościołowi. Nigdy przedtem orszak weselny takiej pieśni nie słyszał. Tak niepowstrzymanie prowadziła ta pieśń wszystkich, że nikt ustać nie mógł.
A wszyscy byli tacy radzi z Jana Oestera i Larsa Larsona, że cały orszak ze łzami w oczach wchodził do kościoła.