Signora Concenza domyśliła się odrazu, o co chodzi.
— To są ci, którzy składają ofiary na wyzdrowienie papieża — pomyślała.
Kiedy zakonnik znów się zjawił, powstała i poszła za nim.
Uczyniła to zupełnie bezwiednie. Zdawało jej się, że zmusiła ją do tego owa potęga panująca w tym starym kościele.
Kiedy przyszła do zakrystyi, która miała wygląd jeszcze bardziej starożytny i tajemniczy aniżeli kościół, opanował ją odrazu żal. — Mój Boże, cóż ja tu robię? — pytała sama siebie. — Cóż ja tu ofiaruję? Nie posiadam przecież nic więcej, tylko kilka wozów jarzyn. Przecież nie mogę dać Ojcu świętemu kilka koszów karczochu.
Po jednej stronie zakrystyi stał długi stół, a za nim stał ksiądz i zapisywał w księgę wszystko, co przyrzekano świętym. Concenza słyszała, jak kilku przyrzekało darować kościołowi pewną sumę pieniędzy, podczas gdy inny oddawał swój złoty zegarek, lub trzecia swe kolczyki z pereł ofiarowała.
Concenza wciąż jeszcze milcząco stała przy drzwiach. Ostatnie parę groszy wydała, aby dla syna kupić trochę łakoci. Słyszała, jak niektórzy, nie bogatsi od niej, kupowali świece woskowe i serduszka srebrne. Stała i wywracała kieszeń daremnie. Nawet tyle nie mogła uczynić.
Strona:Selma Lagerlöf - Opowiadania.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.