Katarzyna zaczęła wzdychać boleśnie. Ach, znowu wróciło szaleństwo Jana! Spodziewała się tego zresztą z dnia na dzień, gdyż był przygnębiony i miejsca sobie nie mógł znaleźć.
Nie czyniła tedy wysiłków, by mu wyperswadować tę przechadzkę, ale wystała i ubrała się także.
— Poczekajmy trochę! — powiedziała widząc, że stoi pod drzwiami gotów do drogi — Kiedy już musisz iść nocą do lasu, to pójdziemy oboje.
Spodziewała się odmowy i niechęci, ale Jan zgodził się odrazu i czekał u drzwi aż była gotowa. Spieszno mu było niewątpliwie, ale zachowywał się rozsądniej i spokojniej, niż przez cały dzień.
Noc nie nadawała się zgoła do przechadzki. Gdy jeno wyszli, uderzyli twarzami w twardy, kolący mur zamrozu najeżony potłuczonem, jakby, szkłem. Ciął ich nożami i zdawało się, że chce wyrwać nos. Bolały ich strasznie końce palców i mieli wyrażenie, że popękają lada chwila, a potem że ktoś poobcinał je siekierą, albowiem czucie stracili zupełnie.
Jan nie pozwolił sobie na jeden jęk skargi, a Katarzyna milczała także. Szli śmiało wprost przed siebie kierując się w tę samą stronę, którą przed dwoma laty dążyli rankiem w Boże Narodzenie z Klarą Gullą, tak małą jeszcze, że trzeba ją było nieść na rękach.
Niebo było bez chmur na zachodzie, połyskiwał wąski sierp księżyca, mogli przeto widzieć dobrze przed sobą. Mimo to jednak trudno im było trzymać się drogi, gdyż śnieg zasypał wszystko i wyrównał naokół. Raz po razu mijali twardy grunt i zapadali głęboko.
Udało im się wreszcie dotrzeć do wielkiego bloku skalnego, który swego czasu olbrzym cisnął w kościół swartsjoeński.
Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/196
Ta strona została przepisana.