Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Jan minął go już, ale Katarzyna, idąca za nim, wydała nagle okrzyk przerażenia:
— Janie! Janie! Czyż nie widzisz, że tu ktoś siedzi?
Nie wrzasła tak przeraźliwie jak teraz od onego dnia, kiedy to Lars Gunnarson chciał im zabrać dom.
Obrócił się, zbliżył do niej i nie wiele brakło, by oboje nie uciekli co tchu. Było się czego przerazić. Pod skałą, oparty plecami o głaz siedział stary, pokryty zupełnie zlodowaciałym szronem straszliwy troll z najeżoną brodą i ogromnym, jak trąba nosem.
Trwał w zupełnym bezruchu i nie ulegało wątpliwości, ze zamarł na śmierć na mrozie zanim zdążył skryć się w swej szatańskiej jaskini podziemnej.
— Nie mogę wyjść z podziwu, że widzę na własne — oczy trolla! — powiedziała Katarzyna — Słyszałam o nich tyle, ale nie mogłam nigdy uwierzyć, że chodzą po świecie!
Jan pierwszy opanował się i poznał kogo ma przed, sobą, nie zaś Katarzyna.
— To nie troll! — zawołał — to Agrypa Prastberg.
— Co mówisz? Na miłość boską prawda! To Agrypa! Ale zupełnie podobny do trolla!
— Usiadł tu i zasnął! — powiedział Jan — Kto wie czy jeszcze żyje?
Wołali nań po imieniu, potrząsali nim, ale milczał i siedział dalej bez ruchu.
— Leć do domu i bierz sanki! — rozkazał Jan — Inaczej go nie doniesiemy do domu! Ja zostanę i będę go nacierał śniegiem, aż się zbudzi.
— Żebyś tylko sam nie zamarzł zanim wrócę! powiedziała serdecznie.
Ale Jan odparł: