i wydawał się idącym jakby latarnią morską, przy której blasku dotarli z niejakim zresztą trudem do domu Börjego. Tam napotkali kilku sąsiadów, którzy poprzedniego wieczoru przysposobili sobie pochodnie i teraz przyświecali w drodze. Do nich przyłączył się Jan z Katarzyną. Każdy, kto miał pochodnię, szedł w małej grupce znajomych. Przeważnie wszyscy milczeli, ale panował nastrój wesoły. Wydawało się wędrownikom, że są jak królowie, czy mędrcy ze Wschodu, zdążający do żłóbka przy blaskach cudownej gwiazdy, by oddać pokłon nowonarodzonemu.
Wydostawszy się na linję lasów, cała gromada musiała przejść koło wielkiego, skalnego bloku, który swego czasu pewien gigant, mieszkający w Frykerudzie, rzucił na kościół swartsjoeński w sam poranek Bożego Narodzenia. Ale kamień przeleciał szczęśliwie ponad wieżą kościelną i spadł bez szkody na upłaz Snipy.
Gdy idący zbliżyli się, skała ta leżała jak zawsze spokojnie, ale wszyscy wiedzieli, że tej nocy podniosła się nad ziemię, uniesiona na dwunastu złotych filarach, i że pod nią trolle, olbrzymy i djabły urządzały sobie ucztę, pijatyki i tańce, aż do świtu.
Nie zaliczało się wcale do przyjemności przechodzić wczesnym rankiem w samo Boże Narodzenie, koło tego kamienia i Jan zerkał raz po raz ku Katarzynie, chcąc się przekonać, że trzyma dziecko mocno u piersi.
Katarzyna szła pewnym krokiem spokojnie, jak zawsze, i rozmawiała półgłosem z sąsiadką. Ani jej w głowie było myśleć o niebezpiecznem miejscu w jakiem się właśnie znajdowała.
Znaleźli się pośród lasu wysokopiennych, prastarych, wytrzymałych na burze jedli. Pochodnie rzucały błyski na ich czerwone filary, na olbrzymie czapy
Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/30
Ta strona została przepisana.