Mimowoli na ten widok przystanęli, bowiem obraz tego domu bożego wprawił ich w wielkie wzruszenie. Wydał im się po wszystkich owych niskich domkach, jakie minęli, nadziemsko wielki i niezrównanie świetlisty.
Patrząc na kościół, wspomniał Jan zaraz owych dwoje biednych ludzi z Palestyny, którzy wędrowali przez całą noc z małem dziecięciem, będącem całą ich pociechą i skarbem życia. Szli z Betlejemu, zmierzając do Jerozolimy, by w świątyni dopełnić na dziecku obrządku obrzezania. Musieli jednak skradać się potajemnie i kryć, bowiem dziecięciu zagrażało niebezpieczeństwo z rąk wielu ludzi.
Askaladerńczycy wyruszyli z domu bardzo wcześnie, aby uprzedzić jadących do kościoła końmi, ale tuż pod kościołem dopędziły ich sanie i konni. Bogatsi nadjeżdżali z pobrzękiem dzwonków, śmigając żwawo, a konie rozpuścili galopem. To też biedni piechurzy musieli zmykać z drogi, chroniąc się na wysokie wały śniegu, ciągnące się po obu stronach gościńca.
Jan niósł teraz dziecko i musiał co moment ustępować nadjeżdżającym. W dodatku migotliwe światła pojazdów nie oświecały drogi, a ćmiły tylko wzrok, tak, że posuwał się naprzód z wielką trudnością ku promieniejącej świątyni. Pragnął dotrzeć tam co prędzej, mając nadzieję, że gdy dojdzie, wszystko będzie dobrze.
Nagle rozległ się tuż za nim rzęsisty podźwięk i tętent kopyt końskich po śniegu. Nadbiegły duże sanie zaprzężone w dwa konie, w których Jan zobaczył młodego, wykwintnego pana w czarnem futrze i wysokiej czapie, a obok niego młodą damę. Pan sam powoził, a z tyłu stał służący z rozbłysłą jasno pochodnią
Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/33
Ta strona została przepisana.