Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Jan myślał. Katarzyna ma zupełną słuszność i mówi jak należy mówić. Domek ich, postawiony ze starych belek, nie chronił od mrozu w zimie, pochylony był też na bok, bo ziemia rozstąpiła się pod jednym węgłem, przytem był maleńki, a mimo to, gdyby go mieli utracić, musieliby mniemać, iż wszystko przepadło.
Ale Jan nie przypuścił ani na moment, by do tego dojść mogło. Wszakże była obecna Klara Gulla i właśnie spostrzegł w jej oczach jasny błysk. Jeszcze chwila, a powie niezawodnie słowo, lub uczyni coś, co przepędzi na cztery wiatry tych dwu szatanów dręczycieli.
— Naturalnie trzeba wam pozostawić czas do namysłu i zaradzenia sobie! — zauważył nowy gospodarz z Falli — Tylko nie zapominajcie! Albo będziecie się musieli wynosić na pierwszego października, albo kupiec otrzyma sto talarów za towary, a ja sto za grunt... Rozumiecie?
Katarzyna załamywała spracowane dłonie. Nie wiedziała co się z nią dzieje i mówiła sama do siebie, nie troszcząc się wcale czy ktoś słucha, czy nie.
— Jakże się pokażę w kościele? Jakże się ośmielę stanąć ludziom do oczu, gdym zeszła na psy, tak że nie mam własnego dachu nad głową?
Jan rozmyślał nad czem innem. Otoczyły go wspomnienia związane z domem. Tu, w tem miejscu stała właśnie akuszerka w chwili, gdy mu podawała nowonarodzoną dziecinę. Tam stał oto pod drzwiami nazajutrz, kiedy słońce wyłoniło się z chmur i nadało imię jego córce. Domek, on sam i Klara Gulla stanowili jedność, której rozerwać nie sposób. I dlatego nie mogą utracić domostwa swego.