Strona:Sewer - Bratnie dusze.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Ody nie myśląc o ludziach ukochaliście sztukę, wtedy ludzie przyszli do was sami — ciągnął artysta. — Szczęście i wartość życia leży w nas samych. Umiejmy je wynajdywać w najdrobniejszych rzeczach, choćby w uśmiechu Peggy lub westchnieniu Sary...
— Cóż nam po ludziach, gdy my mamy ideę przed sobą — zawyrokował Samuel.
— Lecz społeczeństwo z ludzi się składa — odparł artysta. — I pracując dla niego, pracujemy dla nich.
— Oj, to społeczeństwo, pijące tylko krew ludzką! — rzekła poważnie Peggy, bo i ona uznała za właściwe wystąpić z filozoficzną sentencją.
— Krew, — powtórzył cicho olbrym-ciepłą krew z serc wybranych; nią żyje, i przez nią szlachetnieje...
Zapanowała chwilowa cisza. Jess pochyliła się, skadając pocałunek na czole olbrzyma; Karol rzucił mu się w objęcia, jedną jego rękę ściskał przyjaciel artysta, drugą pocałowała Peggy, szepcząc:
— Oj! ty, ty! coś ty mnie łez kosztował...
Nieśmiała Sara odważyła się na westchnienie.
Rozrzewnionemu olbrzymowi wyrwało się z głębi serca:
— Gdyby tu ona była!...
— Więc któż jest ta, której tak pamięć czcisz? — zapytała Jess.
— Polka — odparł jednym wyrazem, i z dużych oczu, po płaskiej lecz sympatycznej twarzy stoczyły się dwie łzy.

KONIEC.