Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

siły ludzkiego oka. Taki kraj leżał przed nami a raczéj pod nami. Niemiałem jeszcze w mojém życiu podobnego widoku. Brakowało tylko pogody zupełnéj, jasnego powietrza, pozłoty blasku słonecznego. Mimo to nie straciliśmy. W obrazie było więcéj ruchu, więcéj rozmaitości życia.
Na południe mieliśmy Tatry. — Grube chmury przewalały się po nich: to je całkiem zasłaniały, to odkrywały raz od spodu, drugi raz od wiérzchu, to znowu niektóre szczyty, czasem pewne góry w całym ich ogromie; nierzadko w niektórych miejscach blask słońca zaświecił. Ta walka chmur z pogodą, cienia ze światłem, ta ich gra ustawna na tych olbrzymich klawiszach, była mi daleko milsza, jak nieruchomość, zadumanie gór pod jednotonnym światłem nieba wypogodzonego, powietrza drzymiącego. Nigdy też Tatry nie wydały mi się tak nęcącemi, nigdy tak rozniosłemi, wieli razy wystąpiły z pod osłony obłoków....
Najograniczeńszy widok mieliśmy wzdłuż pasma wzgórzów, które się przedłużały po prawéj i lewéj ręce. Najnowszy dla mnie leżał od północy. Cała ta przestrzeń, o ile bliższa oka, pokryta górami, lasami, dolinami, polami, przypominała mi morze które w największém wzburzeniu swojém, nagle znieruchomiało na wieki: szeregi wzgórzów wyobrażały mi fale jego. W oddaleniu coraz większém wszystko to coraz się spłaszczało, przybiérało pozór równiny, któréj granicą były dopiéro góry Świętokrzyskie. Zwróciliśmy