Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

łość otworzy ten kwiat zamknięty, jedno jéj tchnienie a Bóg wié jakieby się skarby odkryły! Szkoda byłaby, piękny, żywy kwiecie! żebyś przeszedł ten świat nieotworzony, nierozwinięty! wielka szkoda dla ludzi. Tyle miłości opromienia ciebie mimo twéj wiedzy, mimo twéj woli, kiedy wszystkie twoje usiłowania są w tém aby ją ukryć, aby ją stłumić, cóżby to było gdybyś jéj dała całą swobodę!...
Wkrótce byliśmy wszyscy razem. Razem jeszcze obchodziliśmy górę i oglądali widoki. Zmierzchać już poczęło, kiedyśmy się wzięli ku domowi. Powrót był nierównie milszy niż podróż na górę. Wszyscy szliśmy pieszo, dzieci tylko wsadzono w bryczkę. Spuszczaliśmy się prawie ciągle z góry, nie czuliśmy więc żadnego znużenia. W połowie prawie drogi zaskoczyła nas już noc zupełna, ale księzyc czarodziejsko przyświecał. Góry oblane były jego światłem; skały je odbijały; błyszczały przydrożne potoki jak lustra salonów; iskrzyły się uroszone łąki jak mléczna droga gwiazd niebieskich. A gdzie mieliśmy zarośle, tam krocie świętojanek nam przyświecało, jedne nieruchome w mroku gęstwin, w kępkach trawy, inne skrzydlate przemykały się przed nami, krążyły około nas jak latające gwiazdki. Nigdy nie zapomnę tego wieczora, téj przechadzki nocnéj. Zakończyła ona godnie cały ten dzień, którego także nigdy nie zapomnę. Daj Boże więcéj podobnych!