Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/219

Ta strona została skorygowana.

państwa kozodrzewi, w strefie wiecznych zjawisk najokropniejszéj burzy letniéj i zimowéj. Około pół godziny drapaliśmy się pod górę wydającą się pagórkiem kilkunastu kroków przy ogromie mas dokoła siedzących; cała jéj powierzchnia nasterczona kamieniami, okryta grubą mchów powłoką, która żywi gęste krzewy borówek, najpiękniejszych truskawek i poziomek; między szczelinami kamieni przyjmowały się jeszcze gęsto świérki. Z nagiego grzbietu, na któryśmy wyszli, pokazano nam w niezmiernéj wysokości dwie dzikie kozy; gołemu oku wydawały się one na tle nagich głazów jak dwie czerwonawe plamki, dopiéro przy pomocy perspektywy rozpoznaliśmy że się jedna pasła, a druga leżała. Nasz przewodnik z tego powodu opowiadał nam polowanie na to źwiérzę; w tém np. miejscu któreśmy przed oczyma mieli, strzelcy rozstawiają się po wiadomych sobie przesmykach, u podnóża góry lub na jéj uboczu, jeden idzie grzbietami i spuszcza ciągle kamienie; kamień niezatrzymany niczém dla nadzwyczajnéj gór spadzistości stacza się aż do dołu i płoszy kozy; tak spłoszone uciekają i trafiają na strzelców. Patrząc na te góry ledwo wierzyć można, żeby je kiedykolwiek ludzka stopa dotknęła, strzelcy jednak biegają po nich jak po równinie, a to może dać wyobrażenie o nadzwyczajnéj odwadze i zręczności gorali.
Jest jeszcze inny rodzaj polowania na kozy, pojedyńczo. Strzelec zaopatrzony w żywność na dni