Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/235

Ta strona została skorygowana.

spomniony grzbiet góry albo siodło, jak go tu zowią, pokazywałby nam ze swojéj wysokości wszystko prawie co z większéj moglibyśmy widzieć.
Było to tylko co po południu. Powietrze było jasne, spokojne, skwarne; pragnienie dokuczało, ale przedewszystkiém musieliśmy pokrzepić ciało wypoczynkiem, korzystaliśmy z téj konieczności i przez ten czas obejrzeliśmy ogół okolicy.
Niepospolity to punkt gdzieśmy się znajdowali. W tém właśnie miejscu przechodzi graniczna linia między Galicyą a Węgrami. Kilka kroków, bo tak jest wąska płaszczyzna tego grzbietu, rozdzielają dwa narody, dwa klimata. Od północy dolina Kościeliska, urocza rozmaitością i całym wdziękiem wiosennéj prawie świeżości; od południa takoż dolina do Węgier już należąca, téj saméj prawie długości, tegoż samego kształtu prawie, ale bez tych rozmaitości któremi pierwsza odznacza się; ani tych skał dziwnych, ani wód obfitych, ani dolin pobocznych, raczéj jeden wąwóz długi, głęboki, jednotonnym lasem zarosły. Dolinę Kościeliską ubarwia młoda wiosna, na Węgierskiéj ślady dogorywającego lata; po piérwszéj błękitnieją, żółcieją, rumienią się najdorodniejsze, najwonniejsze kwiaty, na drugiéj zaledwie gdzie niegdzie żółty jaskier; tam porywa, oświeża oczy zieloność, jak po ciepłych wiosennych deszczach, tu zwiędła już trawa i mech płowieją. Cały widok na Galicją rozmaitszy i ma więcéj życia, na Węgry może roz-