Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

i tajemnic podań ludowych; szedłem jednak — wkrótce pęd wody wolnieje — trafiam nogą na tram kilkołokciowy, przyglądam się mu, obrobiony widocznie ręką ludzką, co on tu robił? tego nie potrafię wytłómaczyć. Opiérając się ręką o ścianę, trafiłem na wyżłobienie i znalazłem w niém kawałki szkła potłuczonego — musiał tu więc być człowiek — i oto ujrzałem się w próżnéj przestrzeni, mającéj obwodu kilkanaście kroków, ale ze sklepieniem tak niskiém, że ledwie wyprostować się mogłem. Główny nurt szedł bokiem tego ustępu, woda zaś pokrywająca jego dno była spokojna i płytsza: zboczyłem kilka kroków, wylazłem na kamień aby zdrętwiałe od chłodu nogi przyszły cokolwiek do siebie. Ale świéca moja coraz widoczniéj groziła zgaśnieniem. Niezważając na to powracam znowu na dawną drogę, pomykam się do kurytarza zkąd bije nurt najmocniejszy, w tém dmuch niespodziéwanego wiatru gasi mi powtórnie światło. Jedna była droga dla mnie, ta którą przyszedłem; łatwo więc, chociaż omackiem, trafiłem na nią trzymając się przytém fali najgwałtowniejszéj i wróciłem na świat z przedsięwzięciem ponowienia wyprawy.
Tą razą puściłem się z latarnią. Wrażenie podziemnéj zgrozy słabiéj już na mnie działało. Większa świéca, dobrze szkłem osłoniona, pomogła mi jaśniéj widziéć podziemie. Rozpatrywałem dłużéj jaskinię w któréj wczoraj odpoczywałem; było to proste dzieło