Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

odległość wydawały się mgłą w półprzejrzystego obłoku.
Zupełnie różny a nierównie rozleglejszy widok leżał od północy. Z téj strony oczy mordują się po płaszczyznach w całém znaczeniu tego wyrazu. Aby mieć jakiekolwiek pojęcie tego obrazu, potrzeba sobie przedstawić powierzchnią kilkunasto-milowéj równiny, któréj wyniosłości, jeżeli są jakie, nikną dla oka z punktu na którym stałem; powierzchnią ustrojoną najrozmaiciéj w drzewa, wody, pola, wsie, we wszystko co przyroda dzika i przyswojona, śmiejąca się i zachmurzona dostarczyć mogą.
Począwszy od Panieńskiéj góry, (w kierunku jednego tylko promienia z mego stanowiska) przy któréj stopach Wielka-wieś tuż leży, nieustannie rozwijają się oku idącemu naprzód, wieńce splecione z najrozmaitszych przedmiotów, coraz obszerniejszym łukiem. Bliżéj, między rozległemi polami, między gromadą gęstych, obsadzonych sadami wiosek, uderza cię przyjemnie Wojnicz białym kościołem i gronem miejskich domów; daléj, jak gaj nadwodny, przytykają do Dunajca Mikołajowice; w dalszém jeszcze pasmie wiosek śniéżne płatki kościoła Wierzchosławic i chat wiejskich; jeszcze daléj, na prawo i lewo puszcza Niepołomska, mury Radłowa zaledwo dojrzane, nadwiślańskie piaski, Dunajec rozpleciony w kilka smug jasnych; a za tém wszystkiém ciemna, mglista zasłona krain zawiślańskich, gór i borów