Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

jących wschodnią ich połowę; jest punktem granicznym od którego zaczyna się połowa druga, zachodnia. Szczyty tego szeregu są już coraz niższe aż do Wagu. Przebijają się jeszcze i tutaj nagie i śnieżne wierzchołki, ale tłem całości jest już barwa życia, wdzięk życia. Zaokrąglenia gór łagodniejsze, lasy świeże lub trawy bujne, przestronniejsze doliny, cichsze wody, umiarkowańsze powietrze. Tatry, uważane w tych dwóch połowicach, wydają mi się małżeńską parą, gdzie jedno obdarzone jest okazałością, siłą, niszczącą mocą, przymiotami dzikiego męża, a drugie jest niewiastą rodną, z całą jéj łagodnością i ujmującym wdziękiem. Geografia miejscowa nadaje nawet nazwisko Matry tym górom; co może nie jest tak dowolne i nowe jakby się zdawało, skoro zważemy, że przed wiekami naznaczano tu miejsce tak zwanym Babim górom.
Dalsze przeciągnięcie tego łańcucha pograniczem Węgier i Moraw ku Austrji, zowią tu Fatrami. Nie widziałem ich dzisiaj z miejsca z którego oglądałem Tatry.
Patrząc na Tatry tak rozłożone przedemną, przeskakiwałem myślą ową przestrzeń kilkomilową, która mię od nich dzieliła, i widziałem jakbym był cały na miejscu: te szczyty tak ostre że ledwo się na nich spojrzenie zaczepi, to są milowe może płaszczyzny; te garby rozsiad e są najeżone krociami skał ostrych, niedostępnych; te ciemne pręgi w różnych kierunkach jak żyłki marmuru, to są wielomilowe doliny, wąwozy,