rozdoły, niezgłębione parowy, przepaście, do których dalekie tylko spojrzenie doleciéć może; a między niemi świat spojrzeniu nawet niedostępny, myśli ludzkiéj nawet nieznany, świat osobny, różny od wszystkiego co wiemy, świat zimy, zgrozy, martwoty, zamknięty kołem trudów i niebezpieczeństw nad wszelkie siły udzkie, nad wszelką odwagę ludzką.
Nie tracę jednak nadziei dotknąć się bliżéj tego wszystkiego; ale to tak prędko nastąpić nie może. Od połowy września, a nawet wcześniéj, do większéj połowy czerwca, głębia Tatrów zasypana jest takiemi śniegami, obwarowana powietrzem tak zimném, że najzapaleńszy kochanek przyrody z całą swoją odwagą i wytrwałością, musiałby się od nich cofnąć, albo co chwila zagrożony jest śmiercią w otchłani śniegu pod lawinami, albo w objęciach mrozu. A tymczasem do koła mnie rozwija się pełna wiosna; ciepło coraz mocniéj dogrzewa. Do koła pogoda, zieloność, kwiaty, szum wody swobodnéj; u samego nawet podnóża lodowców ciemnieją wzgórza umajone puszczami świerków i zielonemi polanami.... Cóż stąd? Potrzeba czekać. Czekajmy!