»Ode dni kilku jakaś w duszy zmiana,
A w sercu ulga; jakaś chęć do krewnych,
Do ojcowizny. Idź, idź na Sobótkę!
Ciągle coś szepce; pójdę na Sobótkę,
Rzekłem: Haj! pójdę! zobaczę raz jeszcze[1]
Swoją polanę, zręby swojéj budki,
Może Bóg dobry chce skończyć te smutki,
Może tam Kasię znajdę i popieszczę.
Teraz Bóg tylko świadom, co mię czeka,
Czy bliskie szczęście, czy śmierć niedaleka!«
Zachód mdléj coraz śniegi hal pozłaca,
Ostatni odblask z cichych wód ucieka,
Spada na ziemię wieczoru powieka;
Ale na Wyżni rośnie gwar i praca,
Pnie się ku górze święty stos wspaniały.
Dwanaście jodeł z gałęzi odartych,
Zetkniętych wiérzchem, spodem rozpostartych.
Spiczastą wieżą ku niebu powstały.
We wnętrzu jego jeży się chróst suchy,
Cztérech górali głownię rozżarzyli,
Rozkołysali, chróstem upowili.
Podęli razem silnemi podmuchy.
Grają płomyki, jak żądła wężowe,
Wyjrzą co chwila z ogniska paszczęki;
Nagle rozjadły ogień wznosi głowę,
Rzuca się błyskiem na stérczące sęki,
Na niższych z razu czepia swe sztandary,
- ↑ Haj! u góralów słowo twierdzenia: Tak, tak jest!