Przed Tatarami uciekała św. Kunegunda z sandeckiego klasztoru ku Węgrom, a gdy już doganiali ją wrogowie, rzuciła poza siebie grzebień, i z tego grzebienia wyrosły zaraz gęste i wysokie lasy, przez które z trudnością przedzierali się Tatarzy. Zmęczona, usiadła potym nad Dunajcem i prosiła, żeby ją ludzie ukryli, albo też żeby jej Krośnieńczanie dali koni. Ale oni nie chcieli, więc płakała Kunegunda, żaliła się na niewdzięczność ludzką i przeklęła Krośnieńczan: „Oby nigdy nie mieli koni, ani nawet butów!” — a skargi swoje pisała palcem na twardym kamieniu. Ulitowała się ziemia, zebrała łezki jej, i powstało źródełko małe, ściekające kroplami w poblizki Dunajec; zlitował się kamień i zmiękł i podziśdzień nosi na sobie ślady pisanych jej żalów. Ludzie, żałując swej złości, postawili tam później kapliczkę między Krościenkiem a Szczawnicą.
Na polu blizkim orał chłop Kras, on to wyprzągł woły z pługa i wywiózł Kingę na Pieniny, za co mu błogosławiła żeby się zawsze rodziło na jego polu i rzekła:
— Jak się o mnie będą pytali, wskażesz inną drogę i powiesz, żem uciekała wtedy, gdyś siał to zboże.
Potym na Krasego pole rzuciła szczotkę, a gęstym szczotem poschodziło natychmiast zboże. Kras dumał nad tym cudem, kiedy nadjechali Tatarzy i pytają:
— Jak dawno uciekała tędy Kinga?
— A juścić, jakem siał to zboże, przechodziła koło mojego pola.
— To jej już nie dogonimy! — rzekli do siebie, bo myśleli, że to dawno było: stare zboże już tak wysoko porosło! — i zwrócili się w inną stronę, szukając Kunegundy.