nić naszej twierdzy, tym bardziej, że nieprzyjaciel obiecywał sobie napewno zwycięstwo. Czaty, pochowane w kukurydzy, w wiklinach nad strumieniem, w stogach siana, na rosochatej wierzbie — wytężały wzrok i słuch, ale nieprzyjaciela jak niema, tak niema.
Nigdzie żywej duszy, tylko w dali ścieżką szło dwóch chłopców huculskich. Szli krokiem niedbałym, ociężałym, jak zwykle Hucuł idzie po równinie. Już omijali naszą twierdzę, gdy wtem jeden z nich pędem rzucił się ku chorągwi. Z przerażeniem poznaliśmy w nim jednego z naszych »nieprzyjaciół«, który się przebrał za Hucuła i tak nas podszedł.
Innym znów razem, jeden z chłopców, stojący na czatach, ubrał krzak w swoją pelerynę i kapelusz, a sam ukrył się opodal.
Drugi chłopiec, który czaty podchodził, widząc zdaleka jakąś skuloną postać, pod kradł się cicho i, będąc już dosyć blisko, gwizdnął na znak, że czatę aresztuje.
Czata jednakże ku jego zdziwieniu nie ruszyła się, podszedł więc ku niej i przekonał się, że to był manekin, a wtedy ów chłopiec, stojący na czatach, wypadł z ukrycia i aresztował nieprzyjaciela.
Wśród takich zabaw i ćwiczeń schodził nam czas niezmiernie szybko i miło.
Wieczorami schodziliśmy się zwykle pod kapliczkę zakładową na modlitwę, by z Bogiem kończyć dzień. Wszak i rycerstwo polskie modlitwą zaczynało każdą bitwę, i po zwycięztwie znów w modlitwie Bogu dziękczynienie składało. Piękne były to wieczory!
Pierwszy biwak! Z jakąż radością powitaliśmy ten dzieli, w którym mieliśmy po raz pierwszy wyruszyć na biwak za miasto. Ranek wstał cudny. Wypakowawszy plecaki wiktuałami, naczyniami, płótnem z namiotu (bo mieliśmy własny namiot) ruszyliśmy wszyscy t. j. oba zastępy, na Monasterskie.
Tu rozbiliśmy namiot na małym wzgórzu, zasłoniętym od północy dość stromym zboczem góry, a otwartym ku południowi na prześliczną dolinę Rybnicy. Opodal namiotu biło znakomite źródło. Cały ranek zeszedł nam na zakładaniu obozu, a więc, rozbijaniu namiotu, budowaniu szałasu, kuchni polowej, łóżek obozowych, śmietniska obozowego i t. d.
Rozstawione warty otrzymały hasta i odzew i miały pilnować bezpieczeństwa obozu.
Zaczęły się zabawy i ćwiczenia. Dzień był niezwykle skwarny i słoneczny, bawiliśmy się ochoczo. Po obiedzie, który zjedliśmy z niezwykłym apetytem, przyszli zwiedzać nasz obóz dr. Tarnawski z Lucyanem Rydlem, Zygmuntem Balickim, i innymi kuracjuszami.
Obóz nasz ogromnie się wszystkim podobał, pomimo, że czaty nie chciały gości wpuścić i mocno się opierały póty, póki nie otrzymały rozkazu od komendanta. Wtedy pod eskortą wprowadzono gości do obozu. Wieczorem, zastęp młodszych powrócił do zakładu, a nasz pozostał na noc.
Roznieciwszy duże ognisko i usiadłszy dookoła niego po skautowemu[1], zaczęliśmy gawędzić, przeplatając opowiadania od czasu do czasu ochoczym śpiewem.
Wieczór był prześliczny. Namiot nasz na wzgórzu bielił się w świetle księżyca; w dolinach przewalały się mgły, zasłaniając krajobraz swymi srebrnymi oponami, tylko góry po nad nimi wznosiły dumnie swe czoła. Chwilami zdawało się nam, że poza tymi mgłami kryją się również namioty, szałasy i że o świcie zagra gdzieś trąbka, i pójdziem wszyscy na wielki bój! — Narazie zamiast trąbki zabrzmiał głos komendanta, wzywający nas na spoczynek. Położyliśmy się w namiocie, tylko warta została, pilnując obozu i ogniska.
Spaliśmy już, kiedy nagle wśród nocy rozległ się donośny głos gwizdawki wartownika. Nieprzyjaciel! Zerwaliśmy się w mig na równe nogi. Chwyciliśmy łopaty, siekiery, kije, i stanęliśmy w równym i zwartym szeregu, czekając rozkazu.
Rozkaz padł: »Wracać do namiotu!« Alarm był fałszywy. Mieliśmy wielką ochotę naciągnąć miny, że nas z tak smacznego snu nadaremno wyrwano, ale przypomnieliśmy sobie, to to »skautom« nie przystoi, więc ochoczo wróciliśmy do namiotu. O świcie zbudził nas znowu gwizdek ostatniej warty na znak, że czas wstawać. Wykąpawszy się w strumieniu i zwinąwszy obóz, ruszyliśmy w drogę powrotną do Kosowa. Czuliśmy się niezwykle rzeźwi i wypoczęci, zauważyliśmy przytem, że spania w namiocie na skautowych materacach jest nietylko przyjemne, ale i niezmiernie wygodne.
Wakacje tymczasem zbliżały się już ku końcowi. Chcieliśmy je jakoś godnie zakończyć. Urządziliśmy więc 8-dniową wycieczkę na Czarnohorę. Nocując w szałasach, kolibach, dnie spędzając na marszach, wśród bajecznej przyrody, choć czasem o głodzie i chłodzie, ale zawsze wesoło, przeżyliśmy tak te ostatnio chwile naszych wakacji. Żal nam było trochę powracać w mury miejskie, ale obiecaliśmy sobie zaciągnąć się do drużyn skautowych i pilnie ćwiczyć się rok cały, by przyszłe wakacje jeszcze piękniej sobie urządzić.
- ↑ w kuczki.