Strona:Skradziony biały słoń.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —

— Wspaniałe! — zawołał inspektor Blunt, podniecony. Wypadek ten najlepiej jest nam na rękę. Sprawa stanie się głośną i sławną we wszystkich częściach świata, a z nią rozsławi się i moje imię.
Tylko ja nie miałem z czego się cieszyć. Zdawało mi się, że to ja sam popełniłem tyle krwawych zbrodni i że słoń był moim nieodpowiedzialnym agentem. A lista ofiar rosła. W jakiemś miejscu brał udział w wyborach i zabił pięciu podstawionych agentów. Za tym wypadkiem przyszedł inny; mianowicie zabicie dwóch biednych robotników, O’Donohuego i Mac Flaningena, “którzy ledwo dzień przedtem znaleźli przytułek w ojczyźnie, po wielu wędrówkach i kłopotach w świecie” — i którzy właśnie wtedy po raz pierwszy mieli skorzystać z prawa wyborczego, jakie przysługuje wolnemu obywatelowi Ameryki. “W chwili tak ważnej pozbawiła ich życia ta syamska bestya.” Gdzieindziej wyczytałem znowu, że zabił jakiegoś brzuchomówcę, który właśnie przygotowywał na najbliższy sezon swe sztuki, tam znowu zabił urzędnika gazowni. I tak dalej i dalej coraz więcej wypadków i ofiar. Mogło człowiekowi serce pęknąć. Około 60 osób i przeszło 340 rannych! Bagatela! Naturalnie, że wszystkie te wzmianki reporterskie sławiły pod niebiosa czynności i gorliwość agentów, a każda kończyła się uwagą: “Trzykrość sto tysięcy ludzi i czterech agentów oglądało to dziwo, dwóch z tych urzędników zastało zabitych.”
Coś ściskało mnie za serce, gdy aparat telegraficzny zaczął dzwonić. Coraz więcej przychodziło depesz, na szczęście byłem w tem miłem położeniu, że ich nie rozumiałem. Tyle tylko mogłem wyrozumieć, że