Strona:Skradziony biały słoń.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

mię bowiem, że są miejsca, na których zbierają się agenci i złodzieje, celem załatwienia wspólnych, obu stanom, spraw. Zebranie takie miało się właśnie odbyć następnej nocy. Aż do tej chwili, wedle zapewnień inspektora, nie mogło nic nadzwyczajnego zajść i byłem szczęśliwy, żem w końcu mógł opuścić biura szefa agentów.
Następnej nocy o jedenastej godzinie wręczyłem szefowi 100,000 dolarów w banknotach, a w kilka chwil potem wyszedł z dziwnym promieniem radości w oku. Minęła godzina, która dla mnie była wiekiem — nareszcie posłyszałem jego kroki, podniosłem się z krzesła i wybiegłem naprzeciw. W oczach jego widziałem tryumfalne błyski!
Rzekł do mnie. “Zwyciężyliśmy! Te gazeciarskie gryzipiórki będą jutro inaczej gwizdały. Proszę za mną!”
Wziął zapaloną świecę i sprowadził mnie na dół, do jakiejś cuchnącej nory, gdzie zwykłe spało 60-iu agentów, a gdzie obecnie kilku zabawiało się grą w karty. Szedłem za nim w pewnem oddaleniu. Pocichu podszedł do ciemnego kąta, zdawało mi się, że już zemdleję, gdy nagle usłyszałem, że inspektor potknął się o coś, upadł i zawołał: “Szalachetny nasz zawód odniósł zwycięstwo! Tu jest pański słoń!”
Straciłem przytomność. Przeniesiono mnie na górę i ocucono kwasem karbolowym. Zebrał się cały korpus agentów, wszyscy tryumfowali. Nie byłem nigdy świadkiem takiego tryumfu. Przywołano reporterów, korki od butelek szampańskich strzeliły w górę, toastom, życzeniom, uściskom dłoni i całusom nie było końca.