Zaledwie się to skończyło, przybył koniuszy z oznajmieniem, iż andaluzyjskie konie podprowadzono, które król widziéć pragnął. Ponieważ dzień był chłodny, podano futro, które zarzucono na ramiona królowi. Otuliwszy się niém, wybiegł na ganek, u którego masztalerze stali, trzymając przywiedzione źrebce.
Dokoła gromadziło się mnóstwo ciekawych; odkryto głowy. Król na nikogo nie spojrzał nawet, całą uwagę zwracając na przepyszne konie.
Jednego z nich, który mu się szczególniéj podobał, kazał dosiąść i przejechać. Dawniéj samby się pewnie porwał próbować, czując w sobie siłę; teraz wolał to zlecić komu innemu.
Wśród wrzawy i tłoku, który panował w dziedzińcu, Fleming potrafił się niespostrzeżony wysunąć i odszedłszy nieco nabok, gdzie nań powóz jego i konie oczekiwały, rzuciwszy zdala okiem na otaczających króla, kazał się wieźć do swojego pałacu przy Nowym rynku.
Zaledwie się feldmarszałek wsunął, gdy Watzdorf i cała klika niechętnych staremu ulubieńcowi pańskiemu, między nimi Vitzthum na piérwszém miejscu, zjawiła się, ściągając do króla.
August, jak się to teraz dosyć często trafiało, był w drażliwém usposobieniu. Nic mu nie smakowało, burczał i szydził, wołał i odpędzał ludzi; potrzebował niecierpliwie tych, których nie było, a pozbywał się tych, co byli pod ręką. Pamiętny tylko rad Fleminga, czy z własnego instynktu, dwóch z głowami wygolonemi, zdala stojących republikanów, grzecznie ręką pozdrowił, co zdawało się ich uszczęśliwiać, bo się rękami i głowy aż ku ziemi majestatowi pańskiemu pokłonili. Król wskazał ich nieznacznie Vitzthumowi i szepnął mu:
Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/109
Ta strona została skorygowana.