Serwuś, prawie odpowiedzi nie słuchając, począł z głową spuszczoną po izbie się przechadzać, mówiąc jakby sam do siebie:
— Ja-bo was znam! I jabym téż takim był i nie widział końca mego nosa! Szczęściem mnie patres wyprawili na rok nowicyatu do Rzymu. Tam ja dopiéro przejrzałem! Z ciekawości tych ruin, które tam stoją wszędy, jak olbrzymów kościotrupy, zachciało się poznać, co to była za respublika rzymska... Przysiedziałem fałdów, czytając o niéj. Naczytałem się dużo i poznałem, jak na świecie bywało i jak być powinno. Wiem co to były owe Regulusy, Brutusy, Scevole, a choćby Koryolany i Katyliny. Plutarcha mało na pamięć nie umiem. Z niego, z Tacyta i Swetoniusza zrozumiałem ja, jaka u nas wolność być powinna, bośmy my bodaj na to przeznaczeni, aby światu pokazać, co ona może i znaczy. U nas ona w warcholstwo przerosła, ale przynajmniéj ziarno zostało. Nie daj Boże, aby taki Fleming skorzystał z wichru, rozbił stado i do pańskiego zwierzyńca za parkany popędził!
Mówił powoli, z powagą nieco przesadzoną, ale z głębokiego przekonania. Szlachcic, patrząc nań ukradkiem, słuchał, gdyby na theatrum, i dziwił się, acz może niespełna rozumiał. Serwuś zdawał się upajać własną mową.
— Tak — mówił daléj — z naszéj respubliki imię już tylko zostało. W rzeczy panowie czynią z nami co chcą; rycerstwu na koń każą siąść, głodem mrzéć, gospodarstwo zdawszy na żony. Pójdą wszyscy: potém pacyfikacya, panowie kieszenie ładują, a szlachta obdarta powraca, nie wiedząc co zrobiła. Ano Fleming wié czego chce, Sasów z nas pokornych ma poczynić. Nam zaś myśléć należy, jakbyśmy się do rozumu i do
Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/140
Ta strona została skorygowana.