— A wy tu co robicie? — zapytał Serwacy.
— Ja? — odparł bardzo powoli, prostując się jezuita — ja? Mnie tu poprostu zwierzchność moja przysłała. Właściwie jestem tylko po drodze do Pragi i Wiednia. Stanąłem na parę dni odpoczynku u jednego z ojców naszych, który ma miejsce przy dworze. Żona królewicza jest bardzo gorliwą katoliczką, on sam wielce pobożny.
Ks. Bildiukiewicz mówił zwolna, zacinajac się nieco, wahając, ale z wyrazem szczérości.
— Zabawicie tu długo? — spytał Paweł.
— Zapewne dni parę tylko — rzekł Bildiukiewicz. — Myśmy w zakonie słudzy tak podlegli regimentowi i rozkazom wyższych, jak wojskowi. Pytać niewolno, co z nami czynić mają, ani wybierać, cobyśmy woleli. Ojciec-kapelan króla kazał mi czekać na listy.
Serwuś z pod oka ciekawie się księdzu przyglądał, a dawny towarzysz nawzajem pilnie go badał oczyma.
— A ty tu z czém i poco? — zapytał ksiądz Połubińskiego.
— Ja? — zająknął się szlachcic — a no, tak jakem wam mówił: przyjechałem z listami i słowem do pana kanclerza. Chciało mi się téż bardzo saską stolicę i dwór choć zdala zobaczyć.
— I jakże się wam podobały? — pytał jezuita. — Prawda, pięknie tu jest i wspaniale.
— Ani słowa — potwierdził szlachcic. — Na dworze i koło pana po królewsku, ale kraj, przez który się jechało, taki nędzny miejscami, jak u nas; chleba dosyta nie mają. No, i szlachta gdzieś wyginęła.
— Co za dziw, po takich wojnach i spustoszeniu — odpowiedział ks. Bildiukiewicz. — Niezadługo jednak wszystko tu odżyje, bo ład jest, a u nas
Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/147
Ta strona została skorygowana.