spełniał wolę majestatu; wypił do dna i śmiał się.
— Panie starosto dobrodzieju — mówił do Kociełła — to są czary! to są mytologiczne elizejskie pola.. to wielki monarcha! niech go!
Machną ręką... słów mu brakło.
Śmiéchy rozległy się dokoła pana; usiłowano go zabawiać, a widocznym przedmiotem szyderstw króla i dworu był człowiek gruby, niezgrabny, z głową ogromną, przysadzisty, czerwony, wyglądający jak gbur nieokrzesany, choć suknię miał szytą dworską, która wysoki stopień w hierarchii oznaczać się zdawała. Kołem go objęto i sam król ciskał nań żywemi słowy.
Osaczony ów niedźwiedź stał, odcinając się widać ostro i grubo, z gniewem, a każde słowo jego, zaledwo dosłyszane, śmiéchami niepomiernemi witano.
Nie był-to wszakże ani ów sławny Fröhlich, co miał przywiléj króla pobudzać do śmiéchu, ani Kyan dowcipny, ani żaden z patentowanych wesołków dworu.
Tym tak lekceważonym i wyśmianym człowiekiem był biédny Watzdorf, którego przezywano chłopem mansfeldskim i bufonem, niedawno nieznany zupełnie, podrzędna figura, którego wszechmocny Fleming królowi gwałtem narzucił na ministra finansów. Opowiadano sobie pocichu, że głupi człek, trzech zliczyć nie umié, że mówiąc, kilku słów nie zwiąże; ale Fleming go popycha, bo się wyręczyć pragnie, zbyć części brzemienia, a nie lęka się go w przyszłości.
Jeden téż feldmarszałek, stojący nieco w oddaleniu, z pewną niechęcią i odrazą patrzył na to pośmiewisko. Po królu on tu był jeszcze piérwszym, ku niemu ukradkiem zwracały się oczy wszystkich; kłaniano mu się niemal niżéj niż sa-
Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/17
Ta strona została skorygowana.