niego, dla miłości deresza dosiedziawszy tak długo, wybrał się Dziubiński do Moritzburga.
Pośród przepysznych lasów odwiecznych, w których olbrzymie gdzieniegdzie wznoszą się buki, jak marmurowe, do góry strzelające kolumny — stoi cacko owo, Moritzburg, oblany stawem, myśliwski pałacyk, w stylu owéj epoki, która była od naszéj szczęśliwszą, bo przecie styl własny stworzyć potrafiła. Jest-to wprawdzie cóś skléjonego z żywiołów dawnych, pożyczanych, ale od czasów greckich nic w budownictwie elementarnie nowego nie powstało i w owém rokoko osiemnastego wieku, oprócz wieńców, kwiatów, wegetacyi kamiennéj, sznurków j draperyi, ponawieszanych na rusztowaniu starém, niéma świeżego nic. Ale z tych linij pogiętych, z tych wieńców, draperyj, fantazya artystów, puszczając tobie cugle, stworzyła w swym rodzaju charakterystyczną piękność architektoniczną, wycackaną, wdzięczącą się, wytworną, któréj pewnéj oryginalności odmówić niepodobna. Rzeźba ze swemi pucołowatemi amorkami i tłustemi chłopięty, ze swemi niewiastami manierowanemi, jak panie z których wzory brała, zrosła się tu z architekturą, zaparła własnéj samoistności i posłuszna, zapełniła wszystkie kąty. Gdyby historya tych lat była nieznaną, przeczytaćby ją można z tych gmachów, które naówczas stawiano. Wszystko to są dziejowe karty; widziémy społeczność w budowach i ta skorupa ślimaka daje nam napełniejsze jego kształty.
Co za przepych w tych ozdobach, które nigdzie oku spocząć nie dają i bawią aż męczą, tak jak wiek ów bawił się — na śmierć. Nigdzie prosto-