Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/95

Ta strona została skorygowana.

potém dopiéro na schylonego Watzdorfa rzucił okiem obojętném i przygasłém.
Czuć było jeszcze w tém wejrzeniu wstręt pewien do istoty, do któréj król zbliżać się był zmuszony, wstręt przezwyciężony, ale wracający instynktowo. Watzdorf teraz dostarczał nietylko piéniędzy, lecz znosił pokątne gwary i poszlaki, które chwytał sam, lub mu je podszeptywano; wiedział wszystko, a nie szczędził nikogo. Czuł to i król zapewne, że nizkie owo czoło Watzdorfa nie mieściło w sobie wielkiego zasobu myśli, że pojęcie miał tępe, że tego co mówił w słowa zręczne ubrać nie umiał, lecz brak przebiegłości był w nim poczęści przymiotem. To, co przynosił w formie nieokrzesanéj i prostéj, zdawało się tém cenniejsze, tém prawdziwsze.
Nawet nikczemne zdradzanie dobroczyńcy Fleminga wydawało się królowi dowodem nieograniczonego poświęcenia dla jego osoby. Słowem Watzdorf, wstrętliwy dawniéj, dziś coraz bardziéj był koniecznym i potrzebnym cochwila.
Piérwszém słowem, które król wyrzekł, spoglądając na hrabiego-chłopa, była zwrotka staréj piosenki.
— Watzdorf, zlituj się, piéniędzy! Dokuczają mi zewsząd; potrzebuję ich dużo, dużo!
Hrabia ruszył zlekka ramionami, jakby cóś innego chciał odpowiedziéć, lecz odparł głosem grubym i dźwięczącym przykro:
— Dziś jeszcze będą, najjaśniejszy panie.
— Potrzeba aby były jaknajprędzéj — ciągnął król daléj, coraz się ożywiając. — Proszę o tém pamiętać. Znaczne budowy porozpoczynane, wiele rzeczy niezbędnych. W Polsce téż sprawy, których końca nie widać, potrzeba popiérać zlotem. Gęby zatykać muszę, aby nie krzyczano.