tu nie gościł, pewnie za interesem królewskim gdzieś gonił.
Chociaż godzina była spóźniona, człeczyna ów wcisnął się do przedpokoju. Ks. biskup, mąż surowego oblicza, ruchliwy bardzo, ostropatrzący i mówiący śmiało, właśnie jeszcze listami był zajęty, lecz przybyłego do kancelaryi wpuszczono.
— Laudetur Jesus Christus! — rzekł u progu z wielkim pokłonem, ręką dotykając niemal posadzki.
— A co tam powiész, mój poczciwy Werderze? co? — zapytał biskup, szybko się odwracając. — Balowałeś?
— A jakże — mruknął pokorny człeczek. — Powracam wprost z reduty.
— Cóż tam? jak? — mówił biskup.
Drobny człeczyna ów, mały, chudy, w niemieckim stroju, w peruce, z głową dużą, z twarzą ospowatą jak sam biskup, podniósł ręce suche do góry.
— Com się nasłuchał! uszy mi więdły!
— No cóż, co takiego? — rozśmiał się biskup jakimś wymuszonym śmiéchem kancelaryjnym, urzędowym. — Kapela grała ślicznie, hę?
— Nasi dworzanie, wojewody inowrocławskiego, Sapiehów, Lubomirskich, nie zaręczę żeby między nimi i pokojowych króla nie było, ślicznie jéj wtórowali.
— Co? — oburzył się biskup. — Czyżby który, uchowaj Boże, nie uszanował majestatu?
Werder ręce powtórnie podniósł, oczy zawrócił dogóry i zgłębi piersi wyrwało mu się westchnienie straszliwe.
— Żebyś wasza ekscelencya słyszał, co ci ludzie wygadywali na króla jegomości, na dwór, na ucztę, na egzorbitancye, na Sasów!..
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/112
Ta strona została skorygowana.