— Księże biskupie — przemówił łagodnie — naszym jesteście, trzymajcie z nami, nie z Flemingami.
Trzymam z tymi, w których zbawienie rzeczypospolitéj widzę.
— Zatém — westchnął Sieniawski, kłaniając się — modlitwom się polecam.
— Nogi całuję! nogi całuję! — żwawo podnosząc głos i kłaniając się téż, odparł biskup.
To mówiąc, przybliżył się ku drzwiom królewskiego gabinetu.
Na pukanie nikt nie odpowiedział; gabinet był pusty. Król z Vitzthumem, Friesenem i Rutowskim siedział w innym pokoju, fajkę wziąwszy, i rozmowa toczyła się już wcale nie o sprawach krajowych, ale o dawnych i nowych przygodach wesołych. Wino stało na stole. Rutowski spoglądał na ojca bacznie; widział z zasępionéj twarzy, ze sposobu siedzenia, trzymania fajki i palenia jéj nawet, że August podrażniony, gniéwny, znudzony, był tego dnia nie do rozbawienia. Najtłustsze opowiadania przelatywały mu koło uszów, jakby ich nie słyszał, lub nie rozumiał wcale.
Pułkownik wreszcie począł narzekać.
— Żaden chłop — rzekł — nie ma pańszczyzny gorszéj, jak ja w Polsce z temi sejmami. Warszawa jest nieznośną dziurą. Choć do niéj z sobą trochę życia przywozimy, wsiąka w nią jak woda w piasek i ani znaku. Messieura les Polonais patrzą koso, wąsa kręcą, a choć się kłaniają, znać że radziby w łyżce wody utopili.
— A to prawda! — odparł król z roztargnieniem.
— Ale na to zważać nie trzeba — dodał Friesen. — Swoje robić i bawić się. Nawet z polityki
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/153
Ta strona została skorygowana.