szyję, obejmując swywolnie. Serdeczne całusy i śmiéch towarzyszył przywitaniu.
— Anusiu! trzpiocie ty jakiś! — zawołał, wyrywając się, Rutowski. — Nie mam czasu, przychodzę na chwilę tylko. Mamy ogromnie wiele i strasznie ważnych rzeczy do mówienia. Chodź, uspokój się. Siadaj przy mnie, słuchaj, a bądź uważną.
Dziéwczę, śmiejąc się i ciągnąc go za sobą, pobiegło ku kanapie; Rutowski usiadł, Anusia pochyliła mu się na ramię i wlepiając w niego oczy figlarne niebieskie, minkę zrobiła bardzo seryo.
Pułkownik na chwilę wszystkich owych ważnych rzeczy, o których miał mówić, zapomniał; śmiały mu się oczy i twarz obléwała rumieńcem.
— Mów-że, słucham! — szczebiocąc prędko, zaczęła Anusia — ale mów-że! Goreję, palę się, przeklinałam cię! Jak to można prawie cały dzień mnie w niepewności zostawić? Klęłam jak huzar! Ja nie wiem jak do jutra dożyję! Nie będę mogła usnąć, a muszę wyglądać świéżo jak różyczka, ślicznie, tak aby króla zachwycić, aby wam wszystkim pozawracać głowy i raz wyléźć z téj okropnéj kamienicy... w świat! w świat!
Tchnęła całą piersią.
— Tobie to będę winna! O! nigdy, nigdy wdzięczną ci być nie przestanę, kochać cię będę...
— Do jutra? — spytał Rutowski.
Anusia się rozśmiała.
— Gdzież tam! zawsze!
— I przytém wielu innych! — dodał pułkownik.
— Nie, nie, ale oni we mnie wszyscy, wszyscy kochać się muszą! — zawołała, rączką w stół uderzając.
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/157
Ta strona została skorygowana.