jową, lecz hetmanowa, jawnie rozwinąwszy chorągiew swą, unikała jéj widocznie.
Jednego dnia Serwuś wybrał się był, wedle swego zwyczaju, na mszę do bernardynów. Szedł z głową zwieszoną, przygarbiony ulicą, gdy uczuł jak mu się ktoś rzucił na szyję i śmiejąc się, ściskać go począł.
— A ja ciebie szukam po téj Warszawie, jak igły w stogu — usłyszał głos pana Pawła — i ot, zaledwie złapałem! Teraz zjesz licha, jeśli puszczę na sucho.
— A czegóż mnie było szukać w sianie — odezwał się spokojnie Serwacy — kiedyś mógł znaléźć wprost w pałacu Przebendowskich? Toż wiész.
— Ale ba — wołał Paweł — żeby mnie kto zobaczył iż tam chodzę i oskarżył o konszachty z Sasami! Niegłupim. Dziś na to niewiele trzeba, żeby uszy poobcinano. Wietrzyłem cię po ulicach, a koniecznie mi cię było potrzeba, bo Gintowt tu jest i dopomina się, abyś go odwiédził. Odmówić niepodobna!
Serwacy głową trząsnął.
— Daj ty mi pokój! U Gintowta znów jakiego Minkiewicza natrafię i biéda będzie. Nie pójdę.
— Otóż masz! dla wilka w las nie iść, piękny mi z ciebie szlachcic! Wstydź się! Po Minkiewiczu teraz cię nikt nie zaczepi, wiedzą wszyscy jaką mu sowitą dałeś odprawę.
— Nie pójdę! — powtórzył Serwacy.
— Musisz i pójdziesz! — rzekł Paweł. — Cóż to ty w neutralistę się sobie chcesz bawić? Szlachcic jesteś i naboku masz stać, przypatrując się, jak my w pocie czoła przeciw Flemingowi walczymy?
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/171
Ta strona została skorygowana.