dzinie usłyszały kroki, po których łatwo im było poznać feldmarszałka, powracającego zwykle o téj godzinie od króla i zachodzącego na dobranoc do siostry.
Wistocie on to był, ale już po chodzie ociężałym i powolnym domyśliła się pani Przebendowska, że ciężar jakiś niósł na ramionach. Ukazanie się jego potwierdziło te domysły. Twarz Fleminga, na któréj rzadko można cóś było wyczytać, zazwyczaj jasna, pogodna i uśmiéchnięta, napiętnowana była zniechęceniem i smutkiem. W tych latach walki niejeden już raz zniechęconym go widywała siostra, nigdy wszakże tak przybitym i znękanym. Spojrzawszy nań, pytać nawet o przyczynę nie śmiała. Mogła się jéj zresztą domyślać, bo na nich nie zbywało w tych czasach; codziennie prawie starano się Flemingowi dokuczyć, tak zajadłych miał nieprzyjaciół. Feldmarszałek nie dał nigdy poznać po sobie, ażeby go co dotknęło; wyższym się starał być nad te ukąszenia i rozszczekiwania; zatykał na nie uszy, zamykał oczy.
Musiało więc cóś ważnego zajść, gdy dnia tego Przebendowskiéj dał odgadnąć, że cierpiał. Zręczna i pełna delikatności Spieglowa, pod pozorem dowiedzenia się o córkę, natychmiast się wysunęła. Brat i siostra zostali sami.
Przebendowska oczyma wywoływała tłumaczenie jakieś, któreby ją uspokoiło. Feldmarszałek milczał długo, patrząc to w sufit, to na podłogę. Wstał wkońcu, z sarkastycznym na ustach uśmiéchem.
— Kochana siostro — odezwał się. — Czegośmy się lękali i cośmy przewidywali, nadeszło — le commencement de la fin.
Podskarbina zwykle, w chwilach zniechęcenia
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/185
Ta strona została skorygowana.