Pot z czoła ociérał, gdy śliczny mężczyzna, jak lalka strojny, ubrany kuso, z wąsikiem do góry, oko czarne, usta różowe, pod szyją spinka rubinowa, chłopiec choć malować, zawołał, przypadając do niego:
— Jezu! Marya! Serwacy! a ty tu zkąd spadłeś, kochany drągalu?
Nie mógł zrazu poznać mówiącego Przebendowski, ale wnet wpatrzywszy się, przypomniał kolegę z ławy szkolnéj od jezuitów, Derengowskiego.
Zaczęli się ściskać.
— Co ty tu robisz?
Serwuś onieśmielony, kwaśny z powodu awantury z Minkiewiczem, odparł sucho:
— Albo ja wiem? Wpadłem tu jak piłat w credo.
Poszli, pobrawszy się pod ręce, do kąta, gdzie się rzecz wprędce wyjaśniła. Derengowski był chłopak przylepka, serdeczny. Do nauki nie miał nigdy zbyt wielkiego pochopu, ale do kobiét trudno mu równego znaléźć było. Wioskę miał co się zowie piękną, drugą jeszcze lepszą pod dożywociem matki; gadano że się chciał żenić, więc matki koło niego skakały, bo się i podobać umiał i u ludzi miał opinią, że zajdzie daleko.
— Serwusiu, bratku kochany — odezwał się, rozpytawszy, Derengowski — jeżeli ty na ich konie rachujesz, że ci ztąd dadzą, to się omylisz. Ja ich znam, ani myśl o tém. Innego czasu zawsze u nich szkapy w rozgonie, a teraz, gdyby strzęśli wszystkie szopy, nie znajdą chyba ostatnie chabety, co na drugiéj mili ustaną. Jak się wyskaczemy, jutro, najdaléj pojutrze, ja cię biorę ze sobą i trzepiemy do Wilna. Konie mam, co
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/27
Ta strona została skorygowana.