złamany, ale jeszcze z kluczami u pasa i w ręku, z chustką długo wiszącą u boku, cały Boży dzień do późna po korytarzach, kuchniach i spiżarniach było go pełno.
Wszedłszy na podwórze, piérwszym którego spotkał był sługa klasztorny, stary także Byczek, stojący z miotłą pod bramą. Ten go nie poznał. Zapytał o ks. Trzeciaka czyżyje.
— A czemu nie ma żyć? — machając ręką, odparł stróż, który dla wielkiéj jego surowości ekonoma nie lubił — albo to tacy ludzie umiérają?
Popatrzył na przybywającego stróż i palcem wskazał na mieszkanie, które Serwacy znał dobrze. Szedł więc wprost do celi Trzeciaka.
Wiedział że to była właśnie najlepsza godzina, gdy staruszek, wszystko powydawawszy, zmęczony, zwykł był albo z książką w ręku spoczywać, lub kwiatkami się swemi zajmować, których okna miał pełne.
Gdy zapukał i wszedł, ojciec Trzeciak, siedzący u stolika, podniósł się na powitanie, ale go zrazu nie poznał. Oczy mu już niedobrze służyły. Dopiéro zbliżającego się po ruchach i po mowie przypomniawszy, zawołał:
— Co ja widzę? Serwacy? A ty niewdzięczny jakiś apostato, coś naszym chlebem i spokojem pogardził, co ty tu robisz?
Począł go ściskać i wnet sam usiadłszy, na stołek wskazał.
— Siadaj, gadaj, dopóki mnie kto nie wywoła. Jak ci się wiedzie? co tu robisz?
— Przedewszystkiém, ojcze kochany — odparł, dobywając opieczętowanego zwitka papiérów, Serwuś — oto z czém przybyłem. Ks. Bildiukiewicz kazał mi to oddać do kolegium.
I papiéry na stole położył.
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/41
Ta strona została skorygowana.