pokój zarzucony był gratami i porozwijanemi towarami, na stoliku flaszki i filiżanki, próbki materyj i trochę piéniędzy, rzędami pokładzionych, widać było.
Ale najosobliwszy widok przedstawiał się pod oknem. Tu karzeł pani hetmanowéj, zwany Samson, ubrany jaknajdziwaczniéj, za karę siedział na większym od siebie koniu drewnianym i płakał, a pies faworyt duńczyk, nakrapiany czarno, szczekał na niego. Płacz i szczekanie hałas sprawiało niemały.
Panna Rozalia, ubrana osobliwie, jaskrawo, nastrzępiona wstążkami, lat pod cztérdzieści miéć mogąca, otyła dosyć, z twarzą mocno czerwoną, niepiękna, cóś kozackiego i wyzywającego mająca w sobie, wesoła i żartobliwa, zobaczywszy Puciatę i za nim idącego długiego, przygarbionego Serwusia, Żydów natychmiast wygnała, karłowi i psu nakazała milczenie i zbliżyła się ku nim, śmiejąc.
— A to pan z Drezna, co był marszałkiem u podskarbiny? — zawołała trochę szydersko, rozpatrując się w przybyłym. — Ja już pani hetmanowéj mówiłam o panu, tylko trzeba poczekać, żeby odprawiła Francuza.
Wskazała na drzwi, spojrzała na Puciatę i dała mu nieznacznie głową i ruchem ręki do zrozumienia, jakoby niewielką nadzieję miała dla jego protegowanego. Serwuś nie mógł się podobać, a przybrał był tę swoję powszednią minę głupowatą i pokorną, która go śmiésznym czyniła.
— Cóż tam w tém Dreźnie? — zapytała śmiało, zwracając się do Przebendowskiego — kogo tam królowi nastręczyli do kochania? Słyszę że Denhoffowa się za mąż wydaje? — poczęła się
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/54
Ta strona została skorygowana.