że myśleli że mu ją utnie. Kontusz i żupan odleciały. Krew strumieniem bryznęła na śniég i jednocześnie Serwacy, jakby cięcia nie czuł, zgóry w łeb płatnął Minkiewicza, czapkę mu rozpłatał, czerep rozbił i szlachcic, wołając: „Jezus, Marya, Józef!“ nawznak na ziemię się powalił.
Skoczyli przyjaciele ratować, boć dyszał, ale głowę miał przerąbaną do kości tak, że się zdało iż w miejsca ducha wyzionie. Krew ma płynęła po twarzy, a od impetu uderzenia stracił wnet zmysły i leżał, jak martwy.
Serwacemu Godziemba z Derengowskim cożywiéj poczęli rękę, z któréj krew ciurkiem się lała, zawiązywać chustami, jakie się pogotowiu znalazły.
— Jeżeli masz siłę konia dosiąść, siadaj i zmykaj — szepnął mu Derengowski. — Zdaje się, że z Minkiewicza będzie trup; trzeba uchodzić, póki czas, bo przyjaciele nie darują.
Serwuś tylko tyle, że trochę pobladł, rękę zacisnąć i zawiązać sam jeszcze pomógł, konia popadł, Derengowskiemu i Godziembie dłoń podał i już jechać chciał.
— A dokądże myślisz?
— Ja z miasta uchodzić nie mogę, bo mam tu pilne sprawy, to darmo — rzekł Serwuś — co będzie, to będzie!
— Toż cię złapią.
— A nie! Pojadę do kolegium — szepnął Serwacy. — Ks. Trzeciak mnie przechowa, tam nikt szukać nie śmié.
Lakonicznie tak półsłowami ich zbywszy, choć wiele krwi utracił i rękę miał straszliwie zrąbaną, Serwuś z takim chłodem i przytomnością się obracał, jakby mu wcale się nic nie stało.
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/71
Ta strona została skorygowana.