Na koń siadł, opończą się otulił i do miasta pokłusował.
Derengowski, Godziemba i dwaj przyjaciele Minkiewicza krzątali się około niego. Ostatni klęli okrutnie i ręce łamali, zdawało się bowiem że z rannego chyba już nic nie będzie. Długo przytomności nie odzyskiwał wcale, lecz znaki życia trwały. Godziemba tylko, expertus w tych wypadkach, zajrzawszy do rany, ręką machnął.
— Wyliże się — rzekł — mózgu nie widać. Prawda że pamiątkę dostał dobrą, ano szlachcica w łeb bijąc, nigdy się nie zabije. Czerepy twarde, dowiedziona to rzecz. Śmierć nie bierze inaczéj, tylko za nogi. A to furda, mosanie!
Pan podskarbi Przebendowski, który w korytarzu pociejowskiego pałacu grubiańsko znalazł się ze swym wychowańcem, nie był ani złym, ani porywczym do zbytku, ani tak szorstkich obyczajów człowiekiem, jakim się naówczas wydał.
Zdawało mu się tylko, gdy z drobną szlachtą do czynienia miał, że z nią na jéj sposób obchodzić się należało, wyrazów nie cukrując i biorąc się całą garścią do ichmościów, tak jak oni: drapieżnie. W salonie podskarbi był ekstra-dystyngowany, dobrze wychowany, grzeczny i miły. Tylko z domownikami, na sejmikach ze swymi bliższymi, z zasady się okazywał grubianinem.
Szczególniéj zaś dla siéroty tego, swojego wychowańca, był zawsze bardzo surowym, „aby się to nie rozpuściło na dziadowski bicz,“ jak powiadał.
W pasyą go téż wprawiło, że Serwuś się ośmielił służbę podskarbiny opuścić, nie opowiedziaw-