nie okrywał. — Złapać ci się może uda, ale nie dźwigniesz.
— Oho! siły mam dosyć — rozśmiała się rybaczka — nie boję się o to, byle połów nie był próżny.
— A jabym ci życzył nie więcierzem, ale na wędkę próbować — ciągnął król, przypatrując się z zajęciem małéj, pulchnéj rączce, na któréj palcu błyszczał ładny pierścionek. — Oczy twe czarne, które z pod maseczki błyszczą, służyłyby za przynętę, a włosy za sznurek.
Rybaczka patrzyła w króla jak w tęczę, pierś jéj poruszała się silnie; widać było że mocno pragnęła go czémś pociągnąć ku sobie, a sama nie wiedziała jeszcze, jak poczynać. Bała się.
Chwilkę trwało zakłopotane milczenie. Król się przysunął bliżéj.
— Znasz mnie? — spytał.
— A któżby słońca nie znał? — odparła śmiało. — Znam i boję się bardzo.
— Dlaczego?
— Bo jak słońce grzejesz czasami, a często pieczesz. Gdzie promień twój padnie, głowy się palą i biédne ofiary padają.
— A ja czy znam ciebie? — spytał król.
— Słońce nie zna drobnych trawek, na które padają jego promienie. Ja sobie jestem maleńka, cicha istotka, na którą nie mogło paść pańskie oko, bom go niegodna.
— Masz młodość i piękność, które cię czynią godną słonecznych promieni — rzekł król, ciągle się przysuwając.
— Ja sobie jestem prosta rybaczka — odparła nieznajoma — nie patrzę tak wysoko.
— Dlaczego?
— Bom nawykła chodzić po błocie, swobo-
Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/99
Ta strona została skorygowana.