Bo ty pono dasz teraz im wiarę.
I ja mą wolę ci zwierzę i zlecę,
Abyś pogrzebał tę w domu, jak zechcesz,
Bo tym, co twoi, nie ujmiesz posługi. —
Bym żywy miasto ojczyste zamieszkał,
Lecz puść mnie w góry, kędy mój Kiteron
Wystrzela w nieba, gdzie moi rodzice
Żywemu niegdyś znaczyli mogiłę,
Tyle wiem jednak, że ani choroba,
Ni co innego mnie zmoże, ni zwali.
Śmierć ja przeżyłem, by w grozie paść wielkiej
Niech więc się moje spełnia przeznaczenie!
Nie troszcz się zbytnie: są oni mężami
I nie zabraknie im życia zasobów.
Lecz o biedaczki, sieroce dziewczęta,
Które siadały tu ze mną pospołu,
Każdą się strawą dzieliłem ze stołu,
O te się troskaj; pozwól je rękami
Objąć, rzewnemi opłakać je łzami.
Uczyń to, książę szlachetny!
Choć ich nie dojrzę, czuć będę, że moje.
Cóż to?
Czyż mnie słuch zwodzi, na bogi, czy słyszę
Głos moich pieszczot, jak kwilą, czyż Kreon
Czyż to nie złuda?