sobą w gęstwinę, żeby nas nie dostrzeżono. Krzyk dzikich dał nam znać, że wpadli do urządzonej naprędce kryjówki, ale nie dostrzegaliśmy ich w pobliżu. Nagle coś mię schwyciło za nogę. „Komendancie ratuj!“ szepnąłem. Spojrzał w dół, zobaczył duże wyciągnięte ręce. W jednej sekundzie trzymał w ręku młodego dzikusa, który padł na kolana i błagał łaski. Wypuszczony, pomknął, jak strzała, ku swoim. „Niema co ukrywać się dłużej“, rzekł komendant i szedł prosto ku dzikim, trzymając w ręku siekierę. Zrąbał nią drzewko, ku zdumeniu obecnych. Potem przeszedł swobodnie między nimi i zawołał mocnym głosem Normandczyka, który wysunął się z gęstwiny.
— Czy sądzisz że to są ludożercy, zapytał komendant.
— Nie wyglądają na okrutnych — odpowiedział Normandczyk.
Poszliśmy nad brzeg morza, dzicy szli za nami w pewnem oddaleniu. Ścinanie drzew siekierą sprawiało na nich silne wrażenie. Komendant kazał im przyciągnąć jedną z łódek, na których przybyli na wyspę, wsiedliśmy wszyscy trzej, a dwóch dzikich
Strona:Sophie de Ségur - Przygody Zosi i wesołe wakacje.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.