jej było, i bardzo niebezpiecznie tamte działa stały; bo gdyby nieprzyjaciel uczynił wycieczkę, niewątpliwa była rzecz, żeby ta trocha piechoty nie mogła strzymać; ale Moskwa oprócz kilkakroć konnych, pieszo wycieczek nie czyniła przez wszystkie obsidia[1]. Lubo to zrazu tak wiele ich (jako jest wspomniono) w zamku zawarło się było, prędko jednak jęła ich siła, zaraz rychło jakośmy pod Smoleńsk przyszli, ubywać z chorób, które poczynały od nóg, a potym choroba serpebat[2] po wszystkim ciele. Właśnie labes[3] jakaś na nich była. I tak okrutnie gęsto umierali, że były takie czasy, iż po kilkaset na jeden dzień ich umierało, nie tak z niedostatku (bo i potym, gdy zamek jest wzięty, nalazło się tam żywności, ile żyta, owsa dosyć), jako raczej z zarazy jakiejsiś, która między niemi była. A to najdziwniejsza, że nam ta zaraza nic nie szkodziła. Bo wychodziło ich bardzo wiele z zamku, rozmaitemi fortelami, spuszczali się z murów, okny wyskakiwali. Bladość bardzo wielka była widomym dokumentem ich niewczasu, mieszkali między nami w obozie, a nas nic się nie tknęło.
Tak tedy, jako się wspomniało, pan wojewoda bracławski, zaniechawszy onego szturmu, dostawszy Moskwicina, który z zamku był uciekł, a około podkopów w zamku rabiał, obiecował, że miał w tym posłużyć; jął rozmyślać, żeby przez podkop zamek wziąć. Lecz ta rzecz była trudna, gdyż Moskwa pilnością swą zabiegła temu. Miasto pożytku, więcej bywało z tego szkody; bo mając Moskwa wszędy około murów słuchy ziemne, skoro poczuli, skąd się nasi kopią, poprzedzili podsadzeniem pod nasze prochów i tak je wyrzucali. Aż ten Moskwicin jął bić w szańcach samych, jakby studnią,