Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Człowiek który zapomniał swego nazwiska.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

do siebie, nie posłyszeli, gdy frontowe drzwi mieszkania rozwarły się, do środka wszedł ktoś i pośpiesznemi krokami zbliżał się do saloniku. Dopiero odskoczyli, kiedy rozwarły się z trzaskiem, a w nich zarysowała się masywna, męska postać.
— Tretter!
Był to doktór, w rzeczy samej. Po długich, bezskutecznych poszukiwaniach „warjata“, powrócił do domu, może zbyt zmęczony, żeby jechać w nocy do sanatorjum, może chcąc dać swej drogiej połowicy dowód mężowskiej czułości. Stał teraz na progu, rzekłbyś zamieniony w słup kamienny, otwarłszy aż usta ze zdumienia i wytrzeszczywszy oczy. Bo obraz, jaki ujrzał wydał mu się wprost halucynacją, lub niesamowitym snem.
Po środku pokoju znajdowała się jego żona, w cieniusieńkiej jeno przezroczystej koszulce, ledwie osłaniającj jej obnażone, pełne kształty z zaczerwienionemi policzkami i iskrzącmi się oczami, a obok niej „warjat“, młody człowiek, zbiegły z jego zakładu, którego przez noc całą tropił daremnie.
Zdołał, wchodząc zauważyć, że byli niedawno złączeni w namiętnym uścisku i że sytuacja w jakiej ich zastał nie wymagała żadnych komentarzy. Choć oddawna Tretter stracił wszelkie iluzje, co do wierności swej drogiej małżonki, ta właśnie jednak „zdrada“ była czemś tak potwornem i nie mieszczącem się w głowie, że tylko wybełkotał:
— Co?... co?...
Młody człowiek pierwszy zdążył ochłonąć. Bez namysłu rzucił się w stronę okna. Błyskawicznie odsunął roletę, otworzył je, jednym susem przesadził parapet i znalazł się na ulicy.
— Trzymajcie! — ryknął teraz dopiero doktór, rzucając się wślad za nim.
Ale, choć stanął zkolei na parapecie, ze swą masywną figurą i potężnym brzuchem, nie zaryzykował skoku.
Wychyliwszy się tylko, kilkakrotnie powtórzył swój okrzyk: