Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Człowiek który zapomniał swego nazwiska.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

u wejściowych drzwi nie rozległo się pukanie. Mocne, natarczywe.
Oboje drgnęli.
— Policja? — prawie jednocześnie wyrwał się z ich ust przestraszony szept.
Tak, niezawodnie przybywała policja. Po nią, lub po niego. Albo wyśledzono, gdzie się ukrywał, albo też zjawiano się, by pannę Janeczkę zaaresztować.
— Co robić? — cicho zaytała — Otworzyć, nie otwierać?
— Ha! — odrzekł przygotowany na najgorsze — Opór nie pomoże! Trzeba będzie otworzyć!
Spojrzeli na siebie — i jak gdyby pchnęci siłą niewidzialną rzucili się ku sobie. Jak to się stało i kiedy to się stało — niewiadomo — ale, nagle, panna Janeczka znalazła się w ramionach naszego bohatera.
— Moje ty biedne maleństwo! — jął osypywać jej główkę pocałunkami — Przezemnie... wszystko... przezemnie...
— Jak możesz tak mówić — szeptała — Nie myśl o mnie, myśl o sobie... Co teraz będzie? Ja cię przecież koch...
Dobijanie stawało się wciąż głośniejsze.
— Nie traćmy otuchy! — wyrzekł raptem z jakimś błyskiem nadziei — Przecież istnieje sprawiedliwość na świecie i krótka będzie nasza rozłąka!
Delikatnie wysunął się z jej ramion i pośpieszył do drzwi.
— To po mnie przybywają! — myślał — Uczynię wszystko, co w mej mocy, by osłonić Janeczkę, a winę wziąść na siebie!
Z rozpaczą w sercu rozwarł drzwi i aż cofnął się ze zdumienia.
Spodziewał się ujrzeć granatowy mundur, lub ubranego po cywilnemu wywiadowcę. Może tego samego, który go usiłował aresztować w hotelu.
Tymczasem...
Tymczasem, przed nim stał Wręcz.
— Pan? — zawołał — Czego pan chce?